Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/28

Ta strona została przepisana.

— Proszki, proszki... — mruczał doktór, krzątając się w swojej apteczce.
— Jeżeli wy każecie ludziom wierzyć w owe pigułki, któremi trujecie waszego chorego, co mu na imię carat, to i wy uwierzcie w mój proszek. Ja, towarzyszko, nie mam ambicji uzdrawiania chorób społecznych za pomocą bomb, choćby w futerałach z jasnej skóry, ale na ludzkich przypadłościach się znam, od tego jestem. Jak to w ewangelji? Pijcie, rączyny się wam trzęsą.
— Wypiję, jeżeli nie za nadto obrzydliwe... Tyle wam ustąpię dla świętego spokoju.
— Bez smaku...
Wypiła duszkiem, ale postawiła szklankę za mocno, gdyż szkło dźwiękło i rozsypało się po biurku.
— To na szczęście...
— Tak się mówi, w każdym razie przepraszam.
Pocisk szybko znikł gdzieś pod żakietem, czy gdzieindziej. Może w mufce, myślał doktór, który na moment ukrywania wyszedł z pokoju.
— No, do widzenia.
— Dowidzenia, doktorze, dowidzenia.
Wyszła z szelestem, strojna, pachnąca jak na bal.
Doktór stanął w oknie ciemnego pokoju i ostrożnie wyjrzał przez szparę między roletą a ramą okienną.
Usłyszał głuchy dźwięk zatrzaskanych drzwiczek od karety. Dwa tęgie, ciemnej maści konie porwały się z miejsca. Na koźle furman i lokaj w sutych kołnierzach futrzanych i w cylindrach.