jednej takiej sztuce, toby wnet nastał ład na świecie... Idzie ten człeczyna wymizerowany z gołemi rękami... Jeden stójkowy prowadzi do ratusza dwudziestu naszych, baba, jak się uda zażarta, sponiewiera naszego krawca, miotłą go wymiecie ze wszystkich schodów... Czuję, że idzie moja śmierć. Zjadły mnie kamizelki, ta djablica żelazkiem mnie uwaliła prosto w piersi... Czas mi na Brudno, czas...
— Czas i na mnie, towarzyszu. Po prawdzie, to żyć nie jest warto, żeby tak za nadto...
— Prawda to, chłopcze. Cieszę się, że tych dzieci nie zostawiam.
— A jak wy myślicie — warto na komisarza z tym pójść? To jest interes pewny, tylko czy warto?
— Jak iść, to tylko na tego z cyrkułu na Podwalu. On głównie naszych wybierał, w cyrkule kazał sołdatom prać naszych. Na niego warto. Wszyscy krawcy będą ciebie wspominać.
— Nie jedni krawcy w Warszawie. Jabym chciał, żeby wszyscy pamiętali...
— To trzeba chyba Skałłona. Podobno wyjeżdża na miasto?
— A kto go upilnuje, kto wywiad zrobi, kto na ulicy będzie wartował? Tu trza ludzi z dziesięciu i nie byle gapów... Trza mieć ubranie porządne, żeby szpikom w oczy nie leżć. Ale jest tu taki sobaczy główny generał od sądów wojennych. Mieszka prywatnie, piechotą teraz chodzi. Toby było ładne, co? Ilu to on naszych osądził? To nie jakiś komisarz!
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/297
Ta strona została przepisana.