Co chwila robiło mu się słabo. Spojrzał na swoje łóżko i chciało mu się położyć z powrotem, odwrócić się do ściany, zakryć się z głową i niech się dzieje co chce... Wiedział jednak, że jak się teraz położy, to już nie wstanie nigdy. Śmierci się jeszcze bał, choć zarazem śmierci szczerze pragnął. Stanął przed rozbitym lusterkiem i podczesał sobie jeszcze raz siwe włosy. Potym dolał wody kanarkowi. Potym ukląkł przed obrazami, przeżegnał się i zaczął pacierz, ale, nie doszedłszy do Zdrowaś Marja, wstał i otworzył okno, bo go dusiło stęchłe powietrze. Potym miał zrobić jeszcze coś najważniejszego, o czym nie tyle zapomniał, ile wciąż jakoś odkładał. Ale przypomniał sobie, że żona może lada chwila nadejść, więc, śpiesząc się niezmiernie, wyszedł ze stancji.
Zgarbiony, blady jak cień, powlókł się ulicami. Przystawał, opierał się o mury i wypoczywał, dysząc ciężko. Zakaszlał się parę razy, że o mało co dusza z niego nie wyszła. Wreszcie doszedł do samego miejsca. W magazynie u pana Żołopowicza wstawiano właśnie nowe szyby. Szklarze dźwigali z trudem wielkie tafle, a naokoło gapili się ludzie. Baćka ostrożnie otworzył drzwi, pokornie zdjął czapczynę i stanął w progu, patrząc miłosiernie. Właściciel siedział za kantorkiem i pisał. Subjekci zaczęli wypędzać natręta, a pan Żołopowicz tylko spojrzał z pod oka i pisał dalej. Baćka bronił się i z wielką pokorą prosił o przebaczenie i o robotę. Wreszcie pan majster spojrzał dobrotliwe i powiedział:
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/303
Ta strona została przepisana.