poczym kładł się do łóżka i przegląd nie dochodził do skutku. Potym chorował istotnie w ciągu kilku dni. Chorował ze wstydu. Nie wstydził się tylko jednego jedynego człowieka na świecie. Był to jego kamerdyner — Polak. Temu jednemu się zwierzał, przed nim jednym wyrzekał zupełnie otwarcie.
— To wszystko minie, jaśnie panie! Przejdzie, tylko patrzeć! Polacy nigdy nie wytrzymają długo! Tyle razy były u nas rewolucje i, Bogu dziękować, jakoś idzie — a tu przecie nie to, co rok sześćdziesiąty trzeci, kiedy w powstaniu była szlachta, księża i co porządniejszego. Przecież to sama hołota, kanalia i żydy.
— A jak ty radzisz, powiadaj, co myślisz, przejechać tak raz i z powrotem od Zamku do Belwederu — pokazać się? Co?
Kamerdyner wymyślał wielkorządcy z brutalną poufałością, jak niańka dziecku.
— Co to, jaśnie pan ma źle w głowie? Komu się pokazywać? Na co? Czy to ta Warszawa warta, żeby ona jaśnie pana oglądała na swoje oczy? Takie parszywe, niewierne miasto? Też ochota! Patrzajcie! Poczekają oni jeszcze dobrze, zanim będą warci oglądać jaśnie pana namiestnika! Pożałują oni, pożałują! Ja Polaków znam, ja sam Polak z rodu!
— Przecież, jeżeli wyjadę niespodziewanie? Zanim się ktoś spodzieje, zanim się zdążą zmówić, już powrócę!...
— Ohoho... Niby to po ulicach nie stoi wszę-
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/40
Ta strona została przepisana.