i pracą woli, wymuszonym szyderstwem i zapijaniem sprawy zwyciężył tajemniczą moc swego wroga z za świata. A kiedy jut było wszystko po dawnemu, wydobył album i z drwiącym uśmiechem spytał widma:
— No i co?
— Zginiesz! — odpowiedziały natychmiast oczy.
Była w tem spojrzeniu znowu przenikliwa, nieodparta prawda. I zamarł drwiący uśmiech na pobladłej twarzy generała — zobaczył bowiem jakby własną śmierć, swój własny grób. Widział swój pogrzeb uroczysty, idący ulicami Warszawy. Gromady gapiów, szpalery wojsk. Odtąd nie otwierał już albumu i przestał gromadzić fotografje skazanych.
A tego wieczora miał się stać właśnie epokowy wypadek w ostatnich miesiącach jego życia: miał naprawdę wyjechać. W najgłębszej tajemnicy czyniły się przygotowania. Wszyscy agenci byli ściągnięci, obstawione były ulice. Cały szwadron huzarów miał być wezwany w ostatniej chwili. Generał gotował się do tego występu z całym bohaterstwem. Miał być na pewnym bazarze dobroczynnym, zorganizowanym przez polskie swery arystokratyczne. Miał się pokazać. O to mu głównie chodziło. Zarazem strasznie chciał zobaczyć ruch uliczny, ludzi, życie. Miał to nieprzeparte zachcenie więźnia, który dałby pół życia za moment, spędzony na wolności, między ludźmi. Wszystko było gotowe, oberpolicmajster i naczelnik ochrany ręczyli mu za bezpieczeństwo, a zwłaszcza