Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/53

Ta strona została przepisana.

ponury, grobowy smutek. Tęgie są proszki doktora, nigdy nie czuła takiej siły i nigdy nie czuła się tak niezdolną do myślenia, do rozważania.
Gdzieś w innym świecie, poza wszystkim, co się działo wokoło, zaczynały się dalekie, ledwo dosłyszalne szmery, szepty. Zbliżał się szum jakby nadchodzącej ulewy. Tu przychodziło zwiastowanie tego, co się stać musiało. Już idzie okropna chwila, Kama z rozpaczą szukała w sobie woli, chęci. Rozpierzchły się wszystkie władze duszy, przed oczami tkwił, jak okrutne urągowisko, ruchomy obraz: tacza się pijak po drodze, napastowany przez psy, poniewierany przez ludzi. Przygnębiał pusty śmiech zgromadzonej gawiedzi, wybuchający co chwila. Raziła uszy skoczna melodja.
Nagle zabłysły na nowo światła. Kama gwałtownie odwróciła się ku drzwiom wchodowym. Potok publiczności tłoczył się we drzwiach. Muzyka uderzyła marsza. Panie sprzedające po kramach, zaczęły nakładać okrycia. Bazar był skończony.
Na dworze padał deszcz. Długo musiała czekać, zanim zajechała jej kareta. Błędnym wzrokiem rozglądała się po tłumie, szukając niewiadomo czego. Nie rozumiała nic. Wiedziała jedno, że żyje, te będzie żyła jutro i może jeszcze przez długie lata. To ją przerażało i wydawało się niepodobieńswem. Nie mogła tego ogarnąć żadną miarą. Mokre parasole, błoto, zgiełk zajeżdżających powozów, zwyczajność tego wszystkiego przygnębiała ją, jak potworny, męczący, a nie dający się ogarnąć sen.