niąc możliwym i nieprawdopodobnym. Czuła tuż przy sobie obecność kogoś strasznego. To jakiś człowiek, którego się boi, przed którym truchleje, jak pies przed zagniewanym panem. W głowie huczało ciągle, a miejsca, któremi jechali, stawały się coraz bardziej fantastyczne. Otwierały się jakieś niezmierzone przestrzenie, morza świateł, morza ciemności...
Wreszcie oprzytomniała.
— Boże, Boże, i cóż się ze mną stanie? — westchnęła, nie zauważając, że mówi głośno.
— Odpoczniecie przez tydzień, wypłaczecie się, wyśpicie, nawyrzekacie, a za tydzień, we środę o 12-ej w południe, spotkamy się na Instytutowej. Będziemy planowali dalej. Musi się udać. Obmyślimy jakiś diabelski figiel. Ten łotr musi wyjechać. Ja go zmuszę! Wykurzę go z zamku, ale tego nie dosyć, musi przyjść tam, gdzie ja na niego będę czekał...
— I ja!...
— Wy?... Towarzyszko Kamo, wy będziecie nam pomagali, będziemy układali rzecz razem, ale w ostatniej, decydującej chwili was tam nie będzie.
— Będę!
— Nie. Powiedzieliście mi tu przed chwilą kilka słówek, które zapamiętałem...
— Niewolno takich rzeczy pamiętać! To było może głupstwo...
— Nie. To była prawda. Są ludzie, którzy spalają się na jeden raz i wy chyba jesteście właśnie taka. Mówiliście mi to nieraz, ale ja nie wierzę
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/57
Ta strona została przepisana.