Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/65

Ta strona została przepisana.

moment był tak mocny, że ogłuszona, przez długi czas nie mogła zrozumieć ani słowa z tego, co do niej mówił Leon. Wydało jej się, że ta chwila — to „teraz“ jest czymś wyrwanym już z innego, z „tamtego“ świata.
Odbyło się już wszystko, tak, jak być miało. Już nie żyje jej rozszarpane ciało. Poszła gdzieś w zaświaty dusza, popłynęła w niezmierzone dalekości, między gwiazdy. A teraz zabłądziła gdzieś w mrok, w ciasny jakiś zaułek tajemniczej krainy — tej samej, która czeka na każdego od urodzenia, tej samej, w którą nie wierzą tam na ziemi trzeźwi ludzie. Wieczność! Nieśmiertelność!
Czy to znaczy być i pozostać jut na zawsze w czarnym jakimś kącie, w nieopisanym strachu — przed dręczącą jakąś zagadką?...
Zbyt mocne były wrażenia tego dnia. I gdyby ów najgorszy moment trwał choć o ćwierć sekundy dłużej, zerwałby się cienki włos, na którym wisiał tuż nad głową Kamy miażdżący ciężar obłędu. Pomieszałaby się prawda z przywidzeniem, otwarłaby się przed nią czeluść, pełna poczwarności. Jeszcze chwila, a zaroiłoby się wokoło od czarów i cudów, usta bełkotałyby bez sensu, siląc się na ujęcie i wypowiedzenie rzeczy niewypowiedzianych, nie mających ani kształtu, ani bytu.
Światło wypełniło znowu wnętrze karety — ukazał się znajomy profil Leona. Wróciła cała prawda istniejącego świata, odżyła w całej świeżości pamięć minionego dnia. Ale ogromne było