Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/70

Ta strona została przepisana.

pełnieją się natychmiast, jak tylko gwizdek fabryczny rozpuści ludzi na fajerant. Knajpa ma obrót tylko wieczorami w dzień powszedni (w niedzielę od rana do nocy). Nikt tam „porządniejszy“ nie zabłądzi — robotnicy są tu u siebie, znają się wszyscy i zakład ma charakter domu rodzinnego. Obcego poznają tu zaraz i nieradzi widują, choćby to był też brat-weber z sąsiedniej fabryki „Hocht i Wertel“, którą tylko mur dzielił od Drajera.
Czasy były gorące. Nie można było zaufać pierwszemu lepszemu, to też trudno powiedzieć, żeby obcych niemile tu widziano, bo właściwie, jeżeli się okazało, te nie znał ich żaden z braci Jerke, ani starszy esdek, ani młodszy pepeesowiec, ani żaden ze stałych gości, radzono im, żeby się wynosili, a jeżeli się opierali, wystawiano ich za drzwi. Tak samo robiono gdzieindziej, bo wszędzie ludzie chcieli być wolni od zarazy szpiclowskiej. Gospodarze nie protestowali, gdyż zbyt zależni byli od stałych klijentów i źle na tym nie wychodzili. Były to zresztą czasy, kiedy w mieście Łodzi robotnicy rządzili nietylko po knajpach, ale i po fabrykach.
Znosiła to długo firma Drajer. Stary Drajer, który sam był kiedyś prostym tkaczem i przez trzydzieści lat trzymał żelazną ręką swoich robotników, który przez sześćdziesiąt lat nie opuszczał Łodzi i przez sześćdziesiąt lat nie nauczył się po polsku, chorował ze wściekłości patrząc na bezczelne rozpanoszenie się anarchji, która czy to przez usta delegatów P.P.S., czy S.D., stawiała