— Moryc, żebyś ty naprawdę wstąpił do partii — tobyś był napewno w centralnym łódzkim komitecie.
— Partia, jak partia. To jest nie pewny interes. Ale, Fryc, bracie rodzony, żeby nie moja gęba, nie moje uszy, żeby nie moja krzywa noga, to bracia Jerke jużby dużo znaczyli w tym mieście Łodzi. Teraz mówią „Szajblery, a mogliby mówić „Bracia Jerke“. Jabym robił, a tybyś przy mnie korzystał.
— Takby było, jak mówisz, Moryc — westchnął melancholijnie młodszy brat, patrząc ze współczuciem na pokraczną postać. Sam bowiem uważał się za przystojnego mężczyznę.
W jednym z niezliczonych ciemnych okien koszar robotniczych na Widzewie siedziała stara Cywikowa i bezmyślnie patrzyła przed siebie. Tuż przed nią od czteropiętrowego frontu przędzalni biło morze blasku i głucho huczały maszyny.
Nocna zmiana. Było jut koło północy. Stara siedziała nieruchomie, tak, jak była usiadła przed pięciu godzinami. W izbie było prawie od odblasku. Białe, przenikliwe światło elektryczne od strony okna oblewało zgarbioną postać, podkreślało ostremi cieniami każdą zmarszczkę i rysę na pooranej twarzy. Twarz ta nie żyła i nie myślała. Oczy zdawały się bacznie wpatrywać w jedno z okien przędzalni i czatować na kogoś wśród czarnych ludzi, snujących się po którymś piętrze.