jeden sen: zawsze był tensam, bez żadnej zmiany i zawsze jednakowo zdejmował go okropną zgrozą. Tak samo bał się go, gdy był dzieckiem, jak i potym, gdy podrastał, gdy był w szkołach, gdy dojrzewał, gdy był studentem, gdy był w partji. Zawsze zapominał o nim, aż w swoim czasie, pewnej nocy pojawiał się i znowu gnębił, zabijał tą swoją niepojętą treścią — zgrozą. Przedstawiał on taki niezmienny obraz: ciemna noc, stary, niewysoki mur — gdzieś za murem wyje wicher i coś się tam dzieje niepojętego. On kuli się i truchleje u stóp muru, drży i błaga. Długo, długo trwa tak w dreszczu oczekiwania, w męce niepewności. Aż gwar za murem ucicha, i ktoś z tamtej strony zaczyna się wdrapywać. Przeraźliwie białe, świecące ręce chwytają się za krawędź muru, dźwigają w wysiłku niewidzialną, czarną jak sama noc postać, wpijają się w mur, świecą. Oto wszystko. Ale niewypowiedziany, śmiertelny strach brał przed tym, co będzie dalej,
Strona:Andrzej Strug - Jutro.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.