nień. Teraz rujnowało się to gwałtownie. Już trafiały się chwile złe, złe godziny.
W tym czasie zaczął go odwiedzać jego obrońca. Ktoś z wolności przysłał mu blankiet do podpisania, jakieś pełnomocnictwo dla jakiegoś adwokata. Ucieszył się, że zobaczy człowieka z wolności, pragnął, żeby ten adwokat był dobrym, sympatycznym człowiekiem, żeby go zrozumiał, żeby go nie nudził obroną, nie mającą żadnego sensu. Wyobrażał go sobie w życzeniach, że to będzie stary, siwy, poważny i dobry jegomość, z którym pogada sobie kilka razy ot tak, o wszystkim i o niczym, że popatrzy nań, jako na ostatniego człowieka z wolnego świata. Tak mu się tego niespodziewanie zachciało.
Pewnego dnia zobaczył wytwornego człowieka z olbrzymią teką, a choć nie był on stary i niewiadomo, czy dobry, ujął go od pierwszego słowa jakimś dziwnym czarem. Odrazu przystał na wszystko: że nie będzie go zmuszał do wykręcania się, że obronę
Strona:Andrzej Strug - Jutro.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.