Strona:Andrzej Strug - Jutro.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

go człowieka. Miał oczy nieprzytomne w białej, jak ściana, twarzy. Mówił coś do prowadzących go żandarmów, którzy milczeli jak słupy. Zobaczywszy siedzącego na ławie więźnia, zaczął mówić szybko, głosem bezdźwięcznym: — Katorga dożywotnia! Lepsza śmierć! Prawda? Co mi z tego życia? Czy to życie? Do djabła... — Żandarmi odciągnęli go i prowadzili ku drzwiom. Odwrócił się jeszcze raz: — Co? Gnębią nas? Precz z caratem!... — Ale pomimo tych słów w obłąkanych oczach tkwiła bezbrzeżna, sama siebie nieświadoma jeszcze radość. Tej radości nie mógł już żadną miarą zrozumieć.
Sąd ciągnął się długo, nudnie, nieuroczyście. Zdawało się, że chodzi tu głównie o zachowanie i dopilnowanie jakichś przewlekłych i kłopotliwych formalności. Te zapytania licznych świadków o wiek, o imię, nazwisko i imię ojca. Ten ksiądz i pop, wiecznie te same stereotypowe pytania i takie same odpowiedzi. Brakło kilku świadków