koniec, ale jeszcze nie widział śmierci. Miewał chwile, gdy niewysłowione jej widmo zajrzało mu w oczy, ale to były momenty przelotne, które natychmiast tonęły w zapomnieniu. Długie dnie, tygodnie mijały w cichym, skupionym życiu więziennym bez trwogi i niepokoju. Gdy zaś rozum przypominał i nakazywał podjąć nareszcie tę pracę przygotowania się, odpowiadał: mam czas. I ten czas był jeszcze wczoraj. Dzisiaj jest już co innego, dziś już niema na kiedy odkładać.
Nie o metafizykę tu idzie, nie o mądre słowa. Coś trzeba sobie nareszcie powiedzieć. Jakoś trzeba na tę śmierć spojrzeć, jakoś duszy ulżyć, jakoś odetchnąć swobodnie: coś od siebie odsunąć, rozkazać czemuś: idź precz! Domaga się coś, by je nazwać po imieniu, zwyczajnie, poprostu. Uchyla się to i wymyka, jest to przykre, obrzydliwe, jakieś ślizkie. Pragnie je ogarnąć myśl i mąci się, słabnie, omdlewa, jak ręka nerwowego
Strona:Andrzej Strug - Jutro.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.