runku swojej drogi: nieomylnie dąży do sobie tylko wiadomego miejsca, na sobie tylko wiadomy dzień i godzinę. Oto już dochodzi widmo do końca swojej wędrówki: już na schyłku dzień ostatni. Blizko, blizko stąpa cicha śmierć powoli, powolutku, niestrudzenie posuwa się ku niemu. Nie śpieszniej, nie wolniej, jak gdy w dniu urodzenia szła ku dalekiemu dzieciątku. Gdzieś tuż, gdzieś już tuż... Cicha, niewidzialna, może już jest u drzwi jego celi, może patrzy w jego okno, może stoi już przed nim i dość wyciągnąć rękę...
Zasłonił twarz rękami. Po ciele zaczynały mu chodzić mrówki... Nie wie, czy to on chce odjąć dłonie od twarzy, a nie może — czy też jakaś wroga obca siła przemocą odrywa mu ręce, a on nie daje. Drobny, przenikliwy, obezwładniający dreszcz wstrząsał nim, oblewał całe ciało, jakby potokami lodowatej wody. Od tego zimna ustawało bicie serca, tamował się oddech. Myśl
Strona:Andrzej Strug - Jutro.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.