Pohamujcie się! Nie mogą utrzymać radości — szaleją. Wołania, okrzyki — snać już można, wszystko można! Jeszcze trzaskają drzwi: jedne, drugie. Gwar mocnych głosów w korytarzu. Mówią po polsku!! Żandarm zawrzasnął, nie daje! Bagnetem go! Wali się na ziemię, przeraźliwie brzękła broń o podłogę. Dzwonią klucze. Otwierają pierwszą celę, drugą... Polska mowa...
Kto to będzie? Który? To oni, oni — co szli za nim na ślepo, których wprowadzał w gardziel śmierci i wyprowadzał za sobą. Pamiętali o nim! Pamiętali! Pamiętali! W obłąkaniu radości patrzył w drzwi. Oczy w uniesieniu już ich witały, rozchylały się ramiona, by ich przygarnąć...
I zdawała mu się długą jak wieki chwila, to czekanie, zanim nie wejdą. Długo stał skamieniały w tym wyrazie radosnego czekania. Nie drgnął, nie poruszył się długo — jeszcze długo. Powoli gasły ognie oczu, coraz niżej, coraz bezsilniej zwisały ramiona.
Strona:Andrzej Strug - Jutro.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.