pomnianym snem wydały mu się udręczenia. Wszystkie, cały ich ogrom, wraz z obłędną chwilą ostatniej przedśmiertnej nadziei oddalały się, malały w przestrzeni, przesłoniły się mgłą czasu, który w jednej minucie wyrósł jak żywot wielu pokoleń i odgrodził go na zawsze, na wiekuiste rozstanie od bolesnego rozważania i od ludzkiej pamięci na swoje człowiecze, własne, krwawiące jeszcze przed chwilą cierpienie.
Pytał się tylko, dla czego musiał przebyć te dzieje niewysłowionej męki, czemu tułać się musiał tak rozpaczliwie, tak napróżno? Wszystko jest takie zwyczajne, takie proste... Przecie inaczej nie bywa... Szybko jednak zgasło i to pytanie.
Odsłoniło się dawne oblicze duszy i zespoliła się z nim z martwych powstała myśl. Poczuła się we władaniu dawną swoją mocą. Lekko, bez wysiłku i trudu wzbiła się ponad wszystko, co jest, i górą, górą, szczytami popłynęła.
Strona:Andrzej Strug - Jutro.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.