palały się uczucia szalone, potężne jak płomień, krótkie, jak życie bojownika. Wiedział o tym, na to patrzył. Podziwiał i zazdrościł, lecz nie umiał nigdy zespolić się z tym życiem. Żył ze wszystkiemi dobrze, z nikim blizko. Kochał walkę i niebezpieczeństwo, kochał dzielność i pogardę śmierci. I kochał swój cel, kochał myśl o tym, że dla tego celu polegnie. Ludzie-towarzysze jakoś znikali w tym rozgwarze walki, w tej nieustannej ekstazie. I teraz już za późno wyrzucał sobie, że nie odpowiadał na słowa przyjaźni, gdy zwracały się do niego, że zimno ujmował ręce, które się doń wyciągały. Smutno mu było teraz myśleć o tych ludziach, smutno mu było, że nie miał się z kim żegnać.
Wziął pióro do ręki i ciepłe uczucie zatliło się w nim wątłym płomykiem. Przebiegał oczami zapisane kartki i w ciągu paru minut przeżył jeszcze raz dzieje jedynej swojej przyjaźni. Był to stosunek dziwny. Obadwaj
Strona:Andrzej Strug - Jutro.djvu/54
Ta strona została uwierzytelniona.