Wiedziałem to już dawno, zanim pan pułkownik był łaskaw... — Tym lepiej. Otóż tu już niema żadnego wyboru: śmierć. A jak pan chce — to życie. I nie żadna katorga, wolne życie. Niech się pan śmieje, ja jednak muszę to powiedzieć, to mój obowiązek. Otóż to nie według prawa, ale tytułem wyjątku, gdyż pan dużo wie...
Na to wstał, oparł się rękami o stół i w same oczy cisnął im kilka obelżywych, prostych, brutalnych słów. Przyjęli to spokojnie z uśmiechami jakby życzliwości, jak gdyby to już słyszeli nieraz i uważali takie zachowanie się za zupełnie naturalne. Potym, pomimo milczenia, w którym się zamknął, zasypywali go pytaniami, pogróżkami, pochlebstwami, obietnicami, coraz zbaczali na rozmaite tematy i powracali do swego celu. Pytali, bez przerwy pytali o rozmaite szczegóły. Trwało to długo. Puścić go nie chcieli, a gdy się dobijał do drzwi, postawili u drzwi dwuch żandarmów. Znowu
Strona:Andrzej Strug - Jutro.djvu/97
Ta strona została uwierzytelniona.