wającego od śniegów na tle głębokiego, modrego nieba.
Od tygodnia czeka napróżno. Gdy się budzi i biegnie do okna, gęsta, ciężka mgła zalega wszystko.
Ku południowi mgły się podnoszą, odsłaniając dalsze piętra lodowców, skały, pola śniegowe, pomniejsze, zębate i postrzępione skarpy głównego masywu i nieskończone płaszczyzny białe, biegnące pochyło ku górze, wżerające się ostremi językami we mgły.
Męczyło ją to niewymownie.
Jeszcze smutniej, jeszcze dłużej niż gdziekolwiek indziej, wlókł się tutaj dzień jej osobliwego trwania. Czytała Verlaina, drzemała duszą, nie wiedziała gdzie jest — i czy jest, przyglądała się kwiatom, których cały przepych musiał być wszędzie, gdzie się bodaj przelotnie znajdowała.
Godzinami w beztreściwej zadumie pieściła dłońmi ametysty, osadzone w oprawie ulubionej książki, pieściła kamienie swoich pierścieni i czekała.
Kiedy wicher od gór uderzał w szyby jej balkonu-cieplarni i trząsł całym gmachem, zbudowanym z granitu, słuchała z upojeniem jego wściekłego wycia. Błogosławiła jego potęgę, która rozerwie i rozrzuci po świecie chmury, odsłoni góry, da szczęście.
Z zapartym oddechem wpatrywała się, w niezmierzone pole walki, gdzie wichry wodziły się z chmurami. Spychane ze szczytów, deptane
Strona:Andrzej Strug - Pieniądz T. 1.djvu/11
Ta strona została przepisana.