pokolenia. A ludzie? Siewierski był pewien, ze on jeden to słyszy i rozumie.
Chodził po pracowni, grzał się przed kominkiem, krzątał się, poodwracał od ściany obrazy, stare kartony i szkice, pootwierał wielkie teki, jakby czegoś szukając. Ale nie chodziło mu o nic, nie zależało mu na niczym. Kręcił się tak sobie, jak zwykle w pierwszej chwili po przyjeździe. Nie było mu ani źle, ani dobrze. Nie bardzo był ciekawy miasta i znajomych i jeszcze niezupełnie uświadamiał sobie, że naprawdę już przyjechał, że realnie i we własnej osobie stanął w Warszawie. W tejsamej Warszawie.
Nagle zerwał się na równe nogi, a wielka teka wysunęła mu się z rąk na ziemię i dyskretnie zamknęła się sama. Zimno uderzyło mu na twarz, bolesny skurcz chwycił go za gardło i dusił. Jak niegdyś.
Był to zaledwie zarysowany szkic. Kilka pociągnięć węglem, zatoczonych z zamachem i rutyną majstra. Grube, rwące się linje konturu otaczały pustą przestrzeń.
Z pustego miejsca spojrzały weń czyjeś oczy.
Z tydzień minął, a Siewierski nie zdecydował się wyjść z domu. W ciągu tych dni wciąż był zajęty.
Przeczytał od jednego zamachu kilka tomów książek, które zabrał był na drogę. Czytał jedną po drugiej, bez żadnego wyboru i z jednakowym zajęciem. Siedział do późnej nocy, spał do południa. Potym schodził mu czas na chodzeniu od kąta do kąta i na rozmyślaniach, w których brak było jakiejkolwiek wyraźniejszej treści.
Czynił przygotowania do przyszłej pracy, zarysował