Strona:Andrzej Strug - Portret.djvu/12

Ta strona została przepisana.

węglem wszystkie kartony, jakie miał w zapasie i nawet odwrotne strony starych szkiców. Ta przyszła praca pozostała mu jednak niewiadomą. Mazał i rozmazywał jakieś nieuchwytne motywy, jakieś spotworniałe w przepychu niebywałe kwiaty, zarysy witrażów, wystylizowywał wstęgi płomienia, spoglądając w ogień na kominku, i dorabiał jak najfantastyczniejsze kłęby dymu. Chwilami odrywał się od pracy i nadsłuchiwał. Podczas rozmyślań wśród ciszy nocnej stawał jak wryty pośrodku pokoju i słuchał. Zrywał się nawet po nocy i długo nie mógł sobie przypomnieć, gdzie jest. Towarzyszyło temu zupełnie wyraźne wrażenie, że ktoś niewiadomy zbudził go ze snu.
Właściwie wciąż na coś czekał. Niby to miał ktoś przyjść. Może będzie to pewien ważny, najważniejszy w życiu list. Tak, to ma być jakaś niesłychana wiadomość. Coś niepokojącego błądziło wśród gwaru ulicy, stawało za jego progiem, czaiło się, wahało. Coś nad nim wisiało na włosku. Miało się to stać samo przez się, ale przekonał się w ciągu tych dni, że właściwie po to umyślnie aż tu przyjechał. Czekał zatym i czekał.
Doczekał się, że nareszcie ktoś zadzwonił. Odrazu uczynił postanowienie, że zapanuje nad sobą. Przybrał wyraz pogardliwy i lekceważący, powtórzył sobie jeszcze raz, że nic nadzwyczajnego żadną miarą stać się nie może. Ale zbladł w niepohamowanej, przesądnej obawie i ręce mu osłabły, kiedy otwierał drzwi.
Było to wszystko niepotrzebne. We drzwiach stał najzwyczajniej w świecie jeno „Prycza“, czyli Kostek Prycznicki. I Siewierski ucieszył się niezmiernie z najszczerszego serca. Chwała Bogu — nic się nie stało!