do Warszawy, oswoił się ze wszystkim i zdawało mu się, że nigdy nigdzie nie wyjeżdżał.
Pewnego razu opowiada Czaprański u Żaby kawał z niedawnych czasów:
— Idzie sobie raz taka socjalistyczna panna (wiadomo, co tam były za „panny“!). Idzie, a pod kiecką w wiadomym miejscu niesie bombkę. Idzie taka bombonjerka, stąpa szeroko, ostrożnie — a naprzeciwko patrol.
Takim warjatkom oczywiście wszystko jedno: ciska tym interesem o ziemię. — Jak nie huknie! Poszarpało i ją i sołdatów. No, policja, wojsko i tak dalej, wszystko to dobrze pamiętamy.
Zaczynają salcesony zbierać — ale to, powiadam panom, wszystko — na kawałeczki. Tu sołdackie, tam panieńskie, tam na kupie jedno z drugim wraz, a tam już niewiadomo ani co, ani czyje. I wyobraźcie sobie, co się stało. Co za gienjalny traf! Podnoszą taki jeden ochłap — słowo honoru daję, że nie łżę, w protokule zapisano w XIII cyrkule...
I stary aktor rznięty przez pysk przewrócił się razem z krzesłem. Siewierski nie spojrzał na nikogo, nie zapłacił, nie obejrzał się i poszedł.
W ciąż zapamiętale malował kwiaty. Trzy razy na tydzień przynoszono mu z kwiaciarni pęki nowalji, hodowanych w kraju, bądź sprowadzanych z zagranicy. Najrozmaitsze róże, kolosalne prawie czarne gwoździki angielskie, czarne irysy, przepyszne, rozpasane aż do bezwstydu, orchideje.