Strona:Andrzej Strug - Portret.djvu/26

Ta strona została przepisana.

Tak w samotności, pracując nad orchidejami, powracał do życia. Ogrodnik, zachwycony swoim rzadkim w Warszawie klijentem, nasyłał mu skwapliwie, co tylko wynalazł najwspanialszego. Pracownia wyglądała, jak ogród zaczarowany.
Pewnego poranku obudził się z lekką głową, z niebywałą radosną ochotą do wszystkiego. Przywidziało mu się, że dzisiaj czeka go niechybnie coś nowego, coś miłego. Śpieszyło mu się na spotkanie tego szczęścia i żwawo zerwał się z łóżka. Ale, wszedszy do pracowni, uczuł, jak tylko przestąpił próg, że dzieje się z nim coś złego. Na głowie legł mu w jednej chwili ciężar, myśl zgasła i straszny, trujący ból przejął go nawskroś.
Dopiero po chwili oszołomienia odgadł i spostrzegł, co to byko. Pracownię wypełniał mocny, przesłodki zapach kwiatów mimozy. W wazonie tkwiło kilka wielkich gałęzi, obsypanych kiściami złocistego kwiatu. Bogaty, puszysty kwiat jaśniał w całej swojej krasie. Za godzinę stulą się, poskręcają się w suchym cieple przesubtelne, czułe pąki, ale w owej chwili, wśród pochmurnego, zimowego dnia, bukiet jaśniał, jak złoty promień słońca.
Oto szczęście dzisiejszego dnia...
Z nienawiścią wbił oczy w cudne kwiaty. Chwila szalonej furji — tejsamej, która ciskała nim ongiś „tam“, kiedy go schwytano w sznurową sieć i oplątano. Zacisnął szczęki i z zawziętością, jak gdyby zabijał najgorszego wroga, porwał pęk gałązek i cisnął je w wesoło rozgorzały ogień.
Zasyczały w bólu, poskręcały się i w jednej chwili