Strona:Andrzej Strug - Portret.djvu/29

Ta strona została przepisana.

dał sam do siebie, nucił jakieś melodje, wykonywał dziwne giesty, nawet skoki. Z tej radości nie mógł usiedzieć na miejscu. Siadał i zrywał się. Chwytał za paletę i pędzle i nagwałt zabierał się do jakiejś nieokreślonej roboty. Wreszcie usiadł do pjanina. Spostrzegł je, że stoi, i przypomniał sobie, że mu nagwałt potrzebna muzyka. Pjanino nie było strojone od kilku lat. Jakaś sonata Beethovena brzmiała w pracowni w ciągu godziny nieudolnie, poczwarnie i fałszywie, ale Siewierski tego nie zauważał.

Odpowiedź przyszła jeszcze tegosamego wieczora. Z rozerwanej koperty wionął znajomy ten „jej“ zapach. Mocny, duszny, pełen nieprzepartej pokusy. Teraz dopiero spostrzegł Siewierski, co znaczy w jego życiu ta istota. Znowu uczuł na sobie jej przeklętą potęgę — i błogosławił ją w tej godzinie. Dusiła go krew, zerwał się z krzesła, ale spętała go dziwna, przesłodka mdlałość. Był to jeno głód życia.
— „Dziękuję za powitanie i za kwiaty, ręką pana wyhodowane. Nie zmieniłam jednak imienia, jak to pan niesłusznie przypuszcza. Orchidea piękne imię, ale ja pozostanę dla siebie i dla pana zawsze jeno tym, czym byłam, dawną —
Narcyzą “.
Jakież to szczęście żyć... Siewierski ubierał się szybko, wystroił się, jak to on umiał niegdyś. Śpieszył się, aż mu wszystko z rąk leciało. Już wychodząc, spojrzał w lustro i stał długo. Patrzał nań stamtąd ktoś obcy, ponury, sczerniały, nad wyraz przykry w spojrzeniu.