Strona:Andrzej Strug - Portret.djvu/37

Ta strona została przepisana.

chcenia z dziwnym, drwiącym, haniebnie porozumiewawczym uśmiechem na płonących ustach.
— Cóż? No, powiedzże nareszcie... Warto ci było? Czy może się równać ze mną ta twoja niegdyś jakaś panieneczka?...
Skamieniała ze zgrozy. Bała się poruszyć. Zastygła, klęcząc przed nim w śmiertelnym strachu.
Siewierski miał obłęd w oczach i twarz skażoną potwornym grymasem warjata. Pięścią czy kopnięciem odepchnął ją od siebie. Głosem zduszonym. nieswoim, dławiąc się w furji, zabełkotał, zaryczał.
— Jak ty śmiesz... Ty... Ty... Ty...
W zapamiętaniu powtarzał tę jedną obelgę, jakgdyby zapomniał wszystkich innych słów.
Pani Narcyza poznała, że popełniła błąd nie do naprawienia. Ale poznała po chwili opamiętania, że jednak Siewierski nie zwarjował za tym razem.
Podniosła się z ziemi, rozprostowała się w królewskiej swojej nagości i spojrzała na niego z pogardą.
— Żal mi pana. Widzę, że cię zawcześnie wypuścili ze szpitala warjatów.
Znikła za kotarą i zostawiła go samego w purpurowym półzmroku, w odurzającym zapachu buduaru.



Siewierski ocknął się dopiero w swoim mieszkaniu. Zbudził się nagle, jak ze snu. Rozważał w przerażeniu, jak on się tutaj znalazł, kto go przeprowadził przez ulice, kto go posadził przed biurkiem, kto położył przed nim irchowy futerał z rewolwerem? Były to niepojęte