Strona:Andrzej Strug - Portret.djvu/38

Ta strona została przepisana.

dziwy. Nieprzytomnie błądziły jego oczy po oknach, po ścianach.
W jednej chwili przypomniał sobie, co się stało. W jednej chwili porwała go furja. Irchowy futerał kusił i podmawiał. Zabić, zamordować, pastwić się, karać.
A teraz przypomniał sobie już wszystko. Powtórzył mu ktoś usłużny słowa, któremi go pożegnała Narcyza.
Spada nań jak bryła lodu strach. Miażdży, mrozi, trzęsie. Znowu — jeszcze raz! Znowu będą się z nim mocować jacyś obcy ludzie, okropni siepacze, którzy czyhali na niego przez długie cztery lata. Wypełzną z jakiegoś swojego ukrycia. Znowu bać się będzie tych potężnych, okrutnych złoczyńców w białych fartuchach. Zawloką go do strasznego białego pokoju, oplączą siecią, zacisną, zamkną, zostawią...
Nie. Jeszcze nie. Czuje, że dziś po nocy zostawią go w spokoju. Ma jeszcze przed sobą kilka godzin nocy. Oni śpią teraz, przyjdą dopiero rankiem. Wyjął zegarek i patrzył długo. Pocieszyło go to, że wskazówka sekundnika porusza się za tym razem daleko powolniej, niż zwykle. Zapatrzył się we wskazówkę, chciał oderwać od niej oczy i nie mógł. Męczyło go to, ale wodził oczami po maleńkiej przestrzeni wciąż wkółko, zdążając za kołowatym, nieustannym posuwaniem się sekundnika. T ak mu zeszło kilka minut. Czuł w głowie obolałe zmęczenie, oczy przymykały mu się same, zasnął.
Bez ruchu, bez żywszego oddechu spoczywał zagłębiony w fotelu. Jak umarła uczyniła się twarz. W padły głęboko podsiniałe oczy, ostro wystąpiły kości na