Strona:Andrzej Strug - Portret.djvu/40

Ta strona została przepisana.

rozłaził się na strzępy. Przestawał istnieć. Jak marne robactwo łaziły głupie myśli po jasno oświetlonym biurku, okrążały zdaleka irchowy futerał, szperały między kałamarzami, książkami, papierami, wsuwały się między stronice książek, w otwarte koperty, szeleściły w gazetach, rozbiegały się po gabinecie, chodziły jak muchy po ścianach. po obrazach.
Czynił wszystko — czego nie czynił — szukając samego siebie. Jęczał, płakał, modlił się, zgarniał oburącz do głowy jakieś bezkształtne obrazy, które wciąż wypadały i rozbiegały się po pokoju. Gniótł to i zaciskał w garściach, jak wiechcie potarganej słomy. Było to jałowe, puste, obrzydliwe — i co najstraszniejsze — już skądś znajome.
— Już to wszystko raz było. Kiedy było? Kiedy? Boże miłosierny, ratuj!
A po schodach już łomotali się tamci. Skurcz pośpiechu, niedołężne gramolenie się wśród zwałów postrzępionych myśli, strachów, wysiłków. Jeszcze sekundajeszcze czas! Coś jedynego trzeba pomyśleć, natychmiast coś takiego zrobić.
— Co? Co? — pytał rozpaczliwym szeptem.
Ale ktoś, co to doskonale wiedział, spoglądał na niego szyderczo i, nic sobie nie robiąc z jego okropnego położenia, wybierał sobie najspokojniej cygaro z bronzowej skrzynki, leżącej na biurku.
— Zlituj się, zlituj się nade mną... — napróżno jednak błagał, nadarmo poniżał się przed najgorszym wrogiem. To jego spokojne, badawcze spojrzenie, ten jego uśmiech, pełen okrucieństwa... Z tymsamym uśmiechem wystawał godzinami w szyderczym milczeniu tam, wówczas —