Naprzeciwko na wysokiej ścianie wisiało wielkie płótno, białe w dwuch trzecich, zaledwie lekko pokreślone węglem. Pogmatwane zarysy jakiejś fantastycznej draperji, projekt wyniosłej jakiejś postaci, puste miejsce, pozostawione na coś głównego w obrazie. A nad tym zupełnie wykończone tło: odmęt chmur ciężkich, ponurych, na które z ziemi bije krwawa łuna. Purpurowe odblaski zdają się drgać i mienić się w chmurach. Gdy się na nie patrzy, wzmagają się i przygasają. Gdzieś tam daleko na ziemi szaleje wśród wichru wielki pożar.
Ponury niepokój bije od chmur. Groza i lęk otacza to niewiadome, co miało powstać na płótnie. Wróżba i zapowiedź jakiejś tajemnicy, której wyjawić nie można. Chciało się odgadnąć niedopowiedzianą resztę, wyobraźnia rzucała na puste płótno rysy ludzkie i nadludzkie, giesty olbrzymie, wielkie tragiedje, przewroty...
Siewierski widział całość, wszystko czego brakło, co tam być powinno. Widział i pamiętał każdy szczegół. Porwało się w nim dawne potężne i czyste uwielbienie dla swojego starego marzenia. Rodzona, ojcowska, nieogarniona miłość do ukochanego tworu, poczętego w uniesieniu, wśród cierpień bez miary.
— Byłeś wart swego cierpienia. Pamiętałeś. Samo niebo użaliło się nad bólem twoim, dał ci siłę Bóg, byś wydał dzieło ku uczczeniu i pamięci. Byłeś wielki... Teraz już nic. Teraz „Orchidea“.
Zabolała, oburzyła go straszna niesprawiedliwość. To mówił ktoś, co wszystko wie. Dobrze, skończone życie, niech tam. Teraz — prawda. Ale naówczas? Byłby wytrwal, byłby stworzył dzieło, jakiego świat nie widział, jakiego świat potrzebował. Byłby postawił
Strona:Andrzej Strug - Portret.djvu/52
Ta strona została przepisana.