wytrysła ponad wszystkim kolumna Sławy — postać wyniosła, rozpostarte skrzydła... I spojrzały ku niemu z za świata „Jej“ oczy.
Porwał się ku niej — jedna chwila — i opadła ułuda. Długo siedział jeszcze skulony i bezsilny, patrząc przez łzy na puste płótno i na niebo falujące nad nim w chmurach i w łunie.
W jednym kącie pracowni za wzorzystą kotarą była graciarnia, skład starych płócien, ram, kartonów i wszelakich rozmaitości. Siewierski po kilka razy na dzień zagłębiał się w ciemny kąt i szukał. Męczył się, wznosił tumany starego kurzu bez potrzeby, poruszał z miejsca mnóstwo gratów i odchodził wypoczywać na otomanie. Tu, siedząc z papierosem, przypominał sobie dopiero dokładnie, o co mu chodziło — ale kiedy szperał między rupieciami, zaczynało się w myślach jakieś dziwne zamącenie. Niby to było roztargnienie, niby niechęć, niby strach, żeby na coś takiego nie natrafić. Dotykał się tego, o co właśnie chodziło, i cofał się natychmiast, szepcąc: nie, nie...
Była to skrzynia, przyparta do ściany i zawalona stosami kartonów. Siewierski udawał przed sobą, że nie pamięta o żadnej skrzyni, że nic go ona nie obchodzi. Denerwował się poprostu, bo po chorobie jeszcze się nie zabrał do roboty, bo psuł płótna, bo miał pustkę w głowie — nie pustkę a raczej zamęt pomysłów, z których żaden nie dał się uchwycić, poznać i zobaczyć oczami. Czuł gorączkową żądzę pracy, tworzenia, śpieszyło mu się i od tygodnia plątał się tylko po pra-