prędce daleką wyprawę. Wyobraziła mu się ta północna Norwegja, o której coś kiedyś słyszał. O tej porze panuje tam wieczny dzień i słońce nie schodzi z nieba. Będzie jechał parowcem wzdłuż wybrzeża i będzie wypatrywał. Wybierze najpiękniejsze miejsce. Będzie miał ze sobą oskard, łopatę, wszystko, co potrzeba do kopania. Wynajmie łódź i człowieka. Samotna wysepka o parę kilometrów od brzegu. Pustynia smutna i piękna. Nic — tylko morze i mewy — i ona. Będzie jej tam dobrze i pięknie.
Ma prawo ją pogrzebać. Któż to uczyni? Nie obrazi jej niegodnym spojrzeniem. Nawet nie będzie błagał o przebaczenie — bo nie może być przebaczenia. Gdyby chciała — dałaby znak, przyszłaby do niego we śnie. Nie przyszła. Przez cztery lata ani razu. Dręczyły go po nocach wizje i widma, nie dawały i we śnie spocząć skołatanej głowie korowody obłędnych myśli i obrazów — tylko nie zagościła tam ona, ani nic z nią związanego. Odeszła, zapomniała — taką była jej wola. Taką była jego wina. Niegodnemi rękami pogrzebie ją— ale musi. Któż to za niego zrobi? Kto jej da ten jej grób piękny, wymarzony? Przecież ona nie ma żadnego, żadnego... Przecie nigdzie nie ma swojego miejsca. Niema dokąd pójść, podumać, uklęknąć, złożyć kwiaty — niema do czego przywiązać tej strasznej tęsknoty... Gdzieżeś jest?...
Ostatni nędzarz spocznie kiedyś pod murem we wspólnym dole. Jak jest taki, kto o nim pamięta, może tam sobie przyjść. A ty? Gdzie ciebie szukać? Rozmiotło cię na wszystkie strony świata, znikłaś straszliwie, bez śladu i resztki... Chyba ten bruk całować, chyba
Strona:Andrzej Strug - Portret.djvu/56
Ta strona została przepisana.