te kamienie z ziemi wydzierać i chować, po których od tego strasznego dnia przez cztery lata dniem i nocą deptało plugawe życie ulicy...
Odżyło widmo. Dawno, zda się całe lata minęły od czasów, kiedy zapełniało mu ono cały mózg, wciskając się nieprzeparte, nieodegnane pod zawarte z bólu powieki. Wróciło, po dawnemu okropne i niepojęte.
...Zimny wieczór grudniowy, smutne, nędzne płomyki latarni w brudnej, zapuszczonej robotniczej dzielnicy. Giną we mgle kominy fabryk-wyboisty bruk, grzązkie błoto z topniejącego śniegu. Przeraźliwy blask, głuchy wyjący huk, jęk lecących zewsząd szyb... Jakieś strzępy w błocie, strzępy czegoś w powysadzanych oknach, strzępy przylepione do ścian, wszędzie...
Tego ogarnąć, tego pojąć nie mógł nigdy. I teraz nie mógł — choć stał mu w oczach obraz wszystkiego, jak było. Tu jego żal stawał się nie do zniesienia okropny. W tych chwilach przychodziły najcięższe ataki. Siewierski wił się po ziemi, po swoich bogatych dywanach w szaleństwie bólu i łkał głucho bez łez, najboleśniej.
Pamiątki...
Dwie kartki jej ręką pisane, bez znaczenia — kilka słów, zawiadamiających, że tego dnia przyjdzie lub nie przyjdzie pozować. Gałązka jemioły, prosta szpilka rogowa od włosów, którą znalazł w pracowni, numer kurjera z reporterskim sprawozdaniem o wypadku. Numer rewolucyjnego pisma z szumnym nekrologiem i z nie