Strona:Andrzej Strug - Portret.djvu/8

Ta strona została przepisana.

bólem. Na mgnienie oka szarpnął się w nim dawny ból w całej swojej mocy. Dał mu znak, że żyje, istnieje w utajeniu, w pozornej martwocie, ale czeka, czyha, grozi.
Wyjrzało i coś gorszego od bólu. Było to widmo ponurej, beznadziejnej tajemnicy. Otworzył się odmęt, pełen skłębionych, gorączkowych snów, gdzie poczwary bez imienia miotały się, jak w ogniu piekielnym. Odrazu zmąciło się w głowie. Na jednym włosku zawisło wszystko. Za jedną sekundę odsłoni się okropna tajemnica. Coś się powtórzy jeszcze raz — coś, co już było... Było? Nie umie się tego uchwycić myśl — ześlizguje się, jak z gładkiej, potwornie zwinnej gadziny i gdzieś tonie, w czymś gęstym, lepkim, obrzydliwym.
Ale moment przeleciał bez śladu, jak przyszedł bez przyczyny. Rozchmurzyło się czoło, rozprostował się przykry skurcz w twarzy (obserwowała te rzeczy z pewnym niepokojem pani, siedząca naprzeciwko niego po drugiej stronie okna). Oczy, które przed chwilą były na chwilę przerażająco błędne i bezmyślne, zaczęły widzieć.
Po raz pierwszy spostrzegł przelatujące za szybą pola, lasy, wioski i po raz pierwszy ucieszył się trochęże znowu jest w kraju. Smutnym, zatroskanym uśmiechem przemówiła do niego ziemia. Powitała go, jak stara matka niedobrego, obojętnego syna, który długie lata zajęty swojemi sprawami ani pomyślał o niej.
Zapatrzył się na smętny niemalowniczy podwarszawski krajobraz, który mknął i mknął wdal jednostajny, pusty, zimny i wilgotny w tym nie pewnym poranku późnej jesieni. W duszy nawpół otwierało mu się coś i przy-