przez długie miesiące. Może gościnnie zabrała go na siebie i przez wieki obwozić będzie wmarzłego w kryształową bryłę po niewiadomych przestrzeniach, jak od wieków dźwiga w sobie zastygłe włochate cielska mamutów, szczątki polarnych żeglarzy i wszystko, co los zdarzył w ciągu stuleci. Może w chwili nierozważnej porwała mu zła woda łódź, a on pozostał osłupiały na brzegu, żegnając okiem zastygłem odchodzące życie. Oto głód w niewymierzonem bezludziu, oto niedźwiedź polarny w tępem zdziwieniu obwąchuje niesłychaną zdobycz, oto dziki Tuguz naciąga na łuk ościstą, ciężką strzałę...
Nie, nie zginął Stasiek. Temu nie dawał w głębi ducha wiary nikt z tych, którzy go kochali swojego czasu.
Wieleż to razy, kiedy przyszła chwila niewytłumaczona podniecenia, obudzonej nadziei, kiedy oko niespokojnie szuka czegoś wokoło, a bijące serce czegoś się spodziewa, łapał się Rylski na myśli — oto zaraz wejdzie Stasiek. Wejdzie żywy i cały. Cóż w tem nieprawdopodobnego? Wejdzie, usiądzie i zacznie opowiadać.
O tem, jak ze skalnego cypla wołał na statek wielorybników, albo półdzikich korsarskich poławiaczy fok, którzy żyją w stałej wojnie z kanonjerkami rosyjskiemi. O tem, jak jeździł z niemi i polował aż oparł się w Nagasaki, S. Francisko, Singapore... O nędzy i tułaczce po portach Ameryki, po wyspach niewiadomych, o spotkaniach i przygodach, aż oto przez wszystkie piekła przedostał się do kraju i jest...
Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/120
Ta strona została przepisana.