Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/121

Ta strona została przepisana.

Przed oknem wagonu przemykały się bez ustanku mokre, nagie pola, bezbrzeżne, brzydkie, ozdobione gdzieniegdzie pokręconą samotną sosną, lub nagiemi konarami olch, stojących kupami ponad moczarem. Chwilami niespodziany promień słońca przedzierał się przez chmury i odznaczał na szarem polu miedze, sznury ozimin, zatrzymywał się na czarnym krzyżu, który stał kędyś na rozstaju niewidzialnych dróg. I w jednej chwili znikał promień, i wszystko zlewało się w mokrej szarzyźnie, a płoty, drogi, drzewa i chałupy wydawały się wdeptane w bezdenne błoto i zdawały się tonąć, pogrążać coraz głębiej i głębiej, aż znikło wszystko w białym tumanie, a po szybach wagonu zaczynał sypać, jak paskiem drobny, przenikliwy deszczyk.,.
Rylski ziewał. Jeszcze ze dwie godziny drogi. Sennem okiem rozglądał się po wagonie, błądził po szarych, niewyraźnych i zatroskanych twarzach pasażerów trzeciej klasy, słuchał rozmów głupich i niemiłosiernie beztreściwych i nudził się. O tem, co go czekało, nie chciało mu się wcale myśleć. Litował się i pogardzał niemi aż do obrzydzenia, żeby choć jedna twarz wyrazista, żeby choć jedna para myślących oczu, żeby jedno słowo! Ten wagon trzeciej klasy, w którym z urzędu spędzał sporą część życia, nabawiał go niejednej troski, często napędzał mu jakiegoś przenikliwego strachu, który starał się odpędzać uśmiechem, lekceważenia, ale często bez skutku. W wagonie miał zawsze parę godzin swobodnych i tam tylko miał czas na rozmyślania. Po miastach i dziu-