pełnemi rezygnacji klątwami, wspominał czasy, kiedy to za młodych lat chadzał z kwartetem po najpierwszych ulicach Warszawy i kiedy żadnemu stróżowi ani się marzyło zastępować muzyce drogi do bramy.
Chodzili we czterech. Drugie skrzypce grał pan Jan Gondaszewski, na klarnecie stary mikołajewski sołdat Podsiadek, a wiolonczelę prowadził ś. p. Rypalski, choć może i tamci dwaj są już też nieboszczykami, kto ich wiej tyle lat...
Po dwa złote wynosili z kamienicy, a jak im wyzrucono rubla, to też nie bardzo się dziwili, tylko grali „tusz“ bardziej z grzeczności, niż z przejęcia. Muzykę wtedy ludzie cenili.
Na weselach dobrze zarabiali, na majówkach, a jak przyszedł karnawał...
Co porabiali tamci dwaj od kwartetu, nie wiedział Helbik, tak jeno myślał,że Gondaszewski musiał się już zapić do szczętu, a Podsiadek napewno umarł i to dawno.
I dobrze zrobili. Nie doczekali się hańby, jaka spadła na wszystkich artystów. Teraz artysta uchodzi za dziada, teraz nie patrzą, czy dobrze grasz, czy źle, tylko patrzą, czyś nie ślepy, nie kulawy albo przetrącony, z łaski puszczają na podwórka, naturalnie gdzieś na bocznych ulicach, a broń Boże w porządniejszej kamienicy. I to kogo? Ze skrzypcami! Artystę! Z klarnetem to się nawet nie pokazuj, nie powiadając już o kataryniarzach, którzy w rachunek nie wchodzą, jako podrzędne procederniki. Byle stróżyna śmie pytać:
Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/156
Ta strona została przepisana.