„A co to, zdrowy chłop, a z muzyką — się włóczy. poszedł won z bramy, bo jeszcze co ukradniesz!“
Dawno zapodziały się gdzieś te czasy. kiedy pan Helbik był naprawdę zdrowym chłopem, kiedy dziewczyny za nim latały, bo i grał, że grał, pominąwszy, że urodę miał. Nie bronił sobie też użytku z tego powodzenia: brał a ciskał, a żył. Lekko było żyć, a przyszła chwila smutna, to sobie zagrał, sobie samemu, swoje własne kompozycje.
Teraz gorzko żałuje, że z domu uciekł ze skrzypcami jeno i z hardością w sercu. Byłby teraz porządnym rzemieślnikiem, kto wie, może miałby i własny warsztat, miałby żonę i dzieci, i wnuków, i szacunek u ludzi. Biada artyście, kiedy takie żale przychodzą mu do głowy...
Ano, życie minęło, jak sen: dziewki, muzyka. sznaps... Zostało się jeno śmierci doczekać. Tymczasem żył Helbik marnie ze swojej muzyki, rzępoląc po podwórzach, gdzie go jeszcze puszczali, legitymował się zaś jako ślepiec i w tym celu nosił zielony daszek nad oczami. choć właściwą chorobą jego był dokuczliwy reumatyzm w prawej ręce, którą wodził jak drewnianą. Ale się już wciągnął i nawet przestał się martwić. że porządnie grać nie może.
Żył i żył z dnia na dzień. Co rano wyłaził z Parysowa, gdzie mieszkał kątem u baby, która puszczała swoje trzy córki i z tego żyła, a również i z lokatorów, którzy wszyscy byli złodziejami i rzadko nocowali w domu. Oddawna przestał Helbik uważać na to, z kim się zadaje. Tak się złożyły okoliczności. Wycho-
Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/157
Ta strona została przepisana.