jąc, że stary się jeszcze gniewa za ostatnią utarczkę, zaczął ściągać buty i przygotowywać się do spoczynku.
Po jakimś czasie obudził go z pierwszej drzemki gruby głos towarzysza.
— Widzisz, jest rzecz taka...
— Co? No co? Stało się co?...
— Wstąpił na chwilę Trzmiel i okazało się, że umowa bynajmniej nie dotyczy bagażu, że on się za tę cenę podejmuje tylko nas przeprowadzić...
— No, więc cóż? Zabierzemy sami.
— Poczekaj. Przedewszystkiem nie poradzimy sami, tego sobie nie wyobrażaj — po nocy, przez wertepy, krzaki... A przy tem ten dureń, słusznie zresztą, oświadcza, że jak będziemy sami dźwigali, to on za nic nie ręczy. Trzeba iść cicho, lekko. Wreszcie powiada, że jak on nakaże — uważasz — wszystko rzucić, to trzeba go słuchać, gdyż inaczej zostawi nas w polu i będzie się sam ratował.
— Poczekaj no. Jutro rano pogadamy ze Skowrońskim.
— Z nikim nie możemy gadać, bo nie mamy pieniędzy. Zresztą ten twój Skowroński, to drab, zupełnie niepewny człowiek. Trzmiel przynajmniej gada otwarcie.
— Jakto, nie zostałoby nam jeszcze paru rubli?
— Paru rubli... Otóż nie wyobrażaj sobie, że jutro zaraz za granicą w tej twojej Polsce ruble leżą na gościńcu na kupkach, jak kamienie, albo że „z tradycji i przyrodzenia zrewolucjonizowany lud“ roztoczy nad nami bezpłatną, a czułą opiekę...
Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/16
Ta strona została przepisana.