w głębi ogromnego podwórza. Sam stróż słuchał z rozdziawioną gębą i wielce uradowaną miną.
Znowu musiał grać to samo w kółko trzy razy i znowu uzbierał bodaj-że ze dwa złote i to od takich, którzy słuchać słuchają, ale nigdy nie płacą za granie i na których nigdy nie zważa żaden podwórzowy artysta.
— Graj pan tak wszędzie, wszędzie panu będą płacić, bo nas jest wszędzie pełno...
— Dobrze, dobrze, bardzo pięknie dziękuję panom — kłaniał się stary.
I zaczął się zastanawiać. Szedł właśnie na swój zwykły obiad do szynku. Usiadł w kącie i zamyślił się głęboko, ale dopiero po trzecim kieliszku zrobił odkrycie, że musiał mu powrócić dawny talent i że nareszcie ludzie się na nim poznali.
Odtąd dobrze mu się działo i nawet podniósł skalę życia i pijał już po kilkanaście kieliszków dziennie.
Zbierał się co dzień wynosić z Parysowa, ale siedział, nie bardzo tylko miał komu prawić o swojej sławie, bo ze starszych nikt go nie chciał słuchać, a Melka już była w ciągłem zajęciu i nie miała głowy do starego. Gadał więc sam ze sobą godzinami, dopóki po pijanemu nie zasnął. Każdy koncert zaczynał od owego kawałka, który mu przyniósł szczęście. Zapuszczał się teraz i w dalsze okolice na Chłodną i Wronią i powodzenie miał stałe. Raz nawet jakiś pan wyrzucił mu z okna całego półrubla!
Próbował rozpytywać ludzi, coby to była za melodja, którą tak w Warszawie polubili nawet ludzie
Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/172
Ta strona została przepisana.