bą— ale wnet poddał się i znalazł się jakby uniesiony w górę na skrzydłach. Małą i łatwą rzeczą wydała mu się cała wędrówka. Śmiesznym i pokracznym wydał mu się Gawarski, stąpający ostrożnie w ciemnościach. Nie widział go, ale czuł każde jego niezgrabne poruszenie, każdą minę i skrzywienie twarzy. Śmieszne wydały mu się jego okulary w tej pomroce i mocne ściskanie za rękę. Tłumić musiał wybuchający w nim szeroki, swobodny śmiech.
Nagle Gawarski kichnął, ale tak, jak to czynią ludzie w dzień i zdala od pasa granicznego. Przemytnik targnął go za rękę, tak, że go o mało co nie przewrócił. Szarpnęło potężnie i Jankiem. Pociągnęło go naprzód i pobiegł, nie bardzo jeszcze rozumiejąc, co się stało.
— Stoj! Kto idiot! — wrzasnął ktoś wyraźnie i tak zdumiewająco blizko, że Janek myślał w pierwszej chwili, że to przemytnik woła dla zmylenia straży, czy dla jakowegoś niewytłumaczonego fortelu. Błysło, huknął strzał, i echo zaczęło chodzić po lesie. Przycupnęli pod drzewem. Przewodnik namacał w ciemności ich twarze i położył im twarde łapy na ustach. Znieruchomieli.
I znówu strasznie blizko ozwał się wrzask:
— Wychadi siuda! Słysz. A to priamo po tiebie! Słysz?
W głosie tym czuć było groźbę, ale jakby i przerażenie.
Przenikliwie, metalicznie szczęknął zamek nabijanego karabinu.
Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/32
Ta strona została przepisana.