Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/33

Ta strona została przepisana.

Cisza. Przepłynęła przez nich fala dymu prochowego od pierwszego wystrzału. Wchłonęły nozdrza jego ostry, groźny zapach. Trudną do zniesienia była ta blizkość wroga. Janek nie bywał w podobnych opałach, ani też nie miał hartu szwarcownika. Zamknął tedy oczy, bo zdawało mu się, że żołnierz stoi przed nim i dotyka go końcem bagnetu. Broniły ich tylko ciemności, ochrona wątła, bo żołnierz może mieć latarkę, zresztą świt już zapewne blizko. Serca tłukły im się gwałtownie, a bali się mocniej odetchnąć. Gawarski był tak zgnębiony swojem przestępstwem, że wpadł w tępe i bezmyślne osłupienie. Czekał na wystrzał, jak na słuszną i sprawiedliwą karę. Dobrze, dobrze! Niech się raz skończy ta hańba!
Wtem zadudniło coś ciężko, gwałtownie; tentent, zbliżał się, rósł, potężniał. Czuć było drgania ziemi. Oddechy zatrzymanych koni. Ludzie gadają tuż. Słychać każde słowo. Ucichli. Nadsłuchują.
Buchnęło ostre światło. I w tejże chwili przemytnik zerwał się z ziemi, jak kot, porwał ich obu za ręce i puścił się w las. Chłop trzymał mocno, zginał ich do ziemi i rwał naprzód, tłukąc nimi o drzewa, przewlekając ich przez zarośla. Gdy się przewracali, wlókł ich za sobą po ziemi. Nikt za nimi nie wołał, ani nie strzelał. Tak wędrowali z kwadrans. Nagle przemytnik stanął jak wryty. Cisza była wokoło i ciemno jak w kałamarzu. Gdzieś w górze w konarach sosen błądziły słabe poszumy. Chłop stał i od czasu do czasu ściskał ich potężnie za ręce. Trwało to tak długo, że Gawarski ośmielił się cichuteńko westchnąć. Został