Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/35

Ta strona została przepisana.

śli się, odurzeni tym wypadkiem. Po lesie rozchodziły się echa nowych wystrzałów. Janek czekał minutę, drugą, trzecią — wreszcie, usłyszawszy daleki głos strażniczej gwizdawki, odważył się spytać:
— Trzmiel? Andrzeju?
— To ty, Janek, nie tak głośno!
—To ty? Gdzie Andrzej? — wyszeptał Janek.
— Andrzeju!
— Cicho, czekajmy.
— A jak przyjdą sołdaty?
— Nadsłuchujmy — będziem zmiatać.
— Ale gdzie?
— Przed siebie.
Gawarski przyczołgał się do przyjaciela i siedli na mokrej, miękkiej ziemi. Siedzieli bezmyślnie nic nie mówiąc. Nie mieściło im się w głowie, żeby przemytnik ich tak rzucił na pastwę losu. Nie wyobrażali sobie tego — i gdy im zabrakło w tych ciemnościach twardej chłopskiej łapy, która prowadziła prosto i nieomylnie, przypuszczali, że w istocie jednak tak być nie może i że coś się musi odmienić. Czekali, że chłop do nich przyjdzie, że go jakiś węch doprowadzi, i że zjawi się łada chwila.
Strasznie im ciążyła ta niespodziewana, podarowana przez los, samodzielność. Już zdążyli ochłonąć. Uczyniło im się zimno i nieswojo. Chociaż na granicy wszystko powróciło do spokoju, choć ustała pogoń i nic im już nie groziło na austrjackiej stronie, byli jednak srodze strapieni. Zaczęli się porozumiewać, ale nie szeptali długo. Pokłócili się. Sytuacja jednak wy-