magała solidarnego działania. Pod przymusem tej konieczności Janek wyłożył swój plan. Iść ciągle w tym samym kierunku, żeby się oddalić jeszcze od pasa granicznego, a potem czekać dnia. Gawarski zgodził się w milczeniu. Wstali i poszli, nawet trzymając się za ręce, jak przyjaciele.
Po niejakim czasie weszli w jakąś wodę. Szli z początku delikatnie, na palcach, szukając nogami suchego miejsca, ale wnet pogodzili się z losem i krokiem zwyczajnym przebyli płytki strumień. Wdrapali się na wysoki brzeg i znowu zanurzyli się w czarnym lesie. Szli ostrożnie, powolutku. Po pewnym czasie dotarli do niewytłumaczonej przeszkody. Zaplątali się w jakieś dziwne gałęzie. Ze wszystkich stron otoczyły ich grube konary dziwnie powykręcanych drzew. Wydarłszy się z jednych splotów, wpadali w jeszcze gorsze. Wreszcie, kiedy nie mogli już ani iść dalej, ani się wycofać, usiedli zmordowani na czemś, co przypominało pień drzewa, ale było twarde i zimna, jak kamień.
— Co to jest?
— Djabli wiedzą... wleźliśmy gdzieś.
— Nigdy nic podobnego nie widziałem. Jakież to drzewa tak rosną?
— Coś niesłychanego...
— Może jaka halucynacja?
— Przeczekamy. Ot, wodybym się napił!
—Do tego strumienia niedaleko, byleby tylko trafić...
— Byleby tylko się wydostać z tych gałęzi...
Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/36
Ta strona została przepisana.