ty sposób coś w rodzaju zduszonego wycia. Spróbował jeszcze raz i jeszcze gorzej. Nikt im nie odpowiadał. Daleko, ledwie dosłyszalne w ciszy, ozwało się jeszcze raz tajemnicze wołanie. Janek i Gawarski odpowiedzieli jeno ciężkim westchnieniem. Siedzieli i irytowali się w milczeniu.
— No i cóż? Spróbujmy może jeszcze wyleźć stąd?
— Można i tu przeczekać do dnia.
— Skulony jestem jak pies. Ani się wyprostować, ani siedzieć. Kości mnie bolą. Jakoś może wyleziemy. Wstawaj, daj rękę, bo się zgubimy.
Długo pracowali, macając rękami na wszystkie strony. Wyłazili, okraczali pnie, odginali gałęzie, przekradali się przez jakieś jakby okna, pełzali na czworakach pod nizkiemi bramkami, wreszcie, o dziwo, wyleźli z pułapki. Uczyniło się widniej. Widać było pojedyńcze drzewa i gwiazdy na niebie.
— Nareszcie wychodzimy z tego lasu.
— A wiesz, co to było? To były zwalone drzewa. Całą kupą wpakowaliśmy się w sam środek.
— No, to teraz prosto przed siebie, a potem na prawo. Tam są Czatkowice.
— Taki jesteś pewny?
— Jestem pewny, bo widzę gwiazdy. Jakeśmy szli ze Trzmielem przez wygon, zapamiętałem położenie gwiazd. Byliśmy przodem do, Wielkiej Niedźwiedzicy, a teraz ją mamy z lewej strony. Należy się odwrócić tyłem i iść przed siebie!...
— Czyli wracać do lasu i na granicę.
Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/38
Ta strona została przepisana.