— Nigdy mi nie dasz skończyć. Zważywszy, że gwiazdy uczyniły przez ten czas pewien obrót, należy to wziąć pod uwagę. Więc nie całkiem tyłem do Niedźwiedzicy, tylko trochę.
— Bardzo to ściśle. Prowadź, prowadź, mnie wszystko jedno.
— Tak samo zresztą wypadnie, jeżeli się orjentować według gwiazdy polarnej. Tam rosyjska strona — tu austrjacka. My zaś...
— Jesteśmy w Polsce, czyli nie wiadomo gdzie...
— Jesteśmy o parę kilometrów od Czatkowic. Szliśmy wolno, choć długo. Teraz może być godzina pierwsza. Jak myślisz, można już tu zapalić zapałkę?
— Idźmy jeszcze trochę.
Wyszli na wielką otwartą przestrzeń. Była to łąka. Po strasznej rosie brnęli na przełaj, zapadając się czasami na mokradłach. Przeszli przez jakieś niewiadome zboże (którego zresztą nie poznaliby i za dnia), tratując niemiłosiernie krwawicę chłopską. Wyszli z tego skąpani do pasa i przemarznięci do kości. Długo, długo szli pulchną, świeżo zoraną rolą, aż wyrosła przed niemi czarna, szeroka ściana lasu. Gawarski zbuntował się:
— Nie, dosyć tego. Lasu już mam na dzisiaj dość. Nie pójdę.
— Przecież zaraz tuż za lasem jest nasza wieś. Czego ty chcesz, człowieku?
— Chcę tego, żebym wiedział, poco właściwie mam iść.
Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/39
Ta strona została przepisana.