Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/47

Ta strona została przepisana.

mienia chyliły się nad ziemią dalekie, najdalsze, te, za któremi się taił jakiś niesłychany pożar. Przelewało się po niebie olbrzymie, niepojęte życie. Jego tajemnicza wola zapełniła przestworza. Coś się rodziło, powstawało, rosło, zmieniało się. Nieprzeparte było i wszechmocne to jego ku czemuś dążenie. Czekał, czekał na coś świat.
Nocne mgły leżały jeszcze precz, zasłaniając barwy ziemi swoją bladą, senną szarością. Martwo i obco słała się szeroka nizina. Był to cichy i przejmujący smutkiem obraz jakiegoś zgaszonego świata. Gdzieś tu i owdzie wynurzał się cień drzewa, mętny zarys dalekich budowli, gdzieś tam przeczuwało oko w tej pustce istnienie niewiadomych rzeczy, niewiadomego życia. Nużył i dolegał ten spokój — jak ciężkie, długie milczenie.
Niespodziewanie szybko wyjrzał z za krawędzi świata płomienny krąg. Spojrzał po ziemi i odmienił wszystko. Żywe, mówiące stało się oblicze ziemi, wyraziste, jak twarz człowieka. Obudził się świat i powstał ze snu. Wygarbiała się i prostowała płaszczyzna, odkrywały się lasy i wzgórza, zaznaczały się siedziby ludzkie, wielobarwne pola, płaty niwek, poplątane sznury miedz. Białe drogi zakreśliły się we wszystkie strony i metalowym połyskiem zagrała gdzieś daleko wstęga rzeki. Prześwietliły się mgły i odkryły wszystkie swoje tajemnice. Wyrosły nieprzeczuwane jeszcze przed chwilą wioski, zjawiły się na swoim miejscu całe doliny, całe dzielnice, skradzione oszukanemu