Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/65

Ta strona została przepisana.

sze o jednem i tem samem i zawsze jednakowo krwawiący ból towarzyszył każdej odsłonie dramatu.
Ileż tysięcy razy odegrał się ten dramat wspomnień w ciągu piekielnych ostatnich pięciu lat?.
Za parę tygodni minie właśnie piąty rok, a zacznie się szósty od chwili, gdy późnym grudniowym wieczorem zjawił się niespodziewanie syn marnotrawny. Wszedł od ogrodu, cichaczem i stanął w progu przemoczony, zsiniały, zbłocony i obdarty, iście widmo nocne, iście jakby wiekuisty, wcielony przykład nieposłusznego, przez sam los ukaranego syna.
Jakże go było nie przygarnąć, i nie przytulić? Głupie serce ojcowskie...
Głupie, słabe serce starego człowieka... I ta na niczem nieoparta, porywcza nadzieja: będzie dobrze, przebaczyć, zapomnieć...
A oto już od pięciu lat codzień powtarza spóźniona trzeźwość i niewczesny rozsądek: trza było odepchnąć, trza było serce ścisnąć i surowym głosem mówić, jeśli na surowość sił nie stało. Było dać nocleg, dać pomoc, jakby się je dało obcemu w potrzebie, w niebezpieczeństwie, jakby się pomogło wrogowi. I więcej nic i więcej nic. A teraz już zapóźno...
Stała się rzecz straszna, nie do odrobienia, nie do powetowania. Zerwały się wszystkie wiązadła i skończyło się wszystko. Nawet sama śmierć nie dzieli tak ludzi, jak ich rozdzielił ten jeden dzień z przed pięciu lat. Tylko dwadzieścia cztery godziny wytrzymał pod ojcowskim dachem. I poszedł znowu precz w czarną noc zimową, w wichurę i deszcz, nie obej-