Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/7

Ta strona została przepisana.

naprzód twardo udeptaną ścieżyną, wiodącą aż ku skrajowi łąki, kędy czerniały dachy wsi po przez srebrno szarawą zieleń wierzb.
Janek dogonił go wkrótce i szli tak przez chwilę w milczeniu.
W upale i blasku czerwcowego południa powietrze falowało, migocąc. Drgała zielona płachta łąk, drgały dalekie wierzby i czarne pasmo lasów, zamykających widnokrąg. Z błękitnego nieba, gdzie wędrowały pochody białych, jak wełna, obłoków, spływała radosna pieśń skowronka.
— Poczekaj no, Goworek, posłuchaj: w Krakowie dzwonią.
Stanął i patrzał ku miastu, które czerwieniało hen daleko, jakby przez mgłę. Parę wierzyc wystrzelało w górę ponad mury i dachy, które płasko stały się zaledwo widocznym ciemno-ceglanym pasmem na końcu zielonej równiny. I miasto migotało i drgało w upalnym powietrzu. Słabe, a dźwięczne echa zegarów kościelnych szły stamtąd jakby falami. Janek chciwie łowił te odgłosy. Gdy już zamarły w ciszy, jeszcze przez chwilę wsłuchiwał się i czekał i zdawało mu się, że znowu majestatyczne głębokie tony przechodzą ponad barwną płaszczyzną. Tęsknił za niemi i wołał w duszy: ozwijcie się.
Był najgłębiej przekonany, że posłuchawszy tak jeszcze przez moment tego grania dzwonów, uświadomiłby sobie jakieś tajemne uczucie, nieokreślone i rozkoszne, które chwyciło go tu na łące i trzymało, jak w oczarowaniu. Jakieś niezmiernie dalekie wspo-