A oto idzie w dal zielonem sklepieniem stara pradziadowska aleja lipowa. Bieleje hen daleko w zielonej ramie dwór Chrostowiecki, a po ziemi pląsają w łagodnym letnim powiewie słoneczne krążki, przebijające się przez gęstwinę liści. Pachną lipy kwiatem o południu i cisza stoi taka, że słychać granie pszczół w gałęziach.
Jakże boli to niespodziane ściśnienie pod sercem... Idzie pochylona postać w słomianym kapeluszu, idzie wolno brzegiem drogi, na kiju się wspiera. Krok za krokiem, wolno, jakby z wysiłkiem, jakby już ustać miała. Kroczy zwolna, w ziemię patrzy...
Oto wszystko. I zaboli jeszcze raz i drugi i przypomni się wszystko, wszystko. Zarazem wydobędzie się skądściś pokusa i głos zły opowiadać zacznie dziwy, że są i tacy, którzy dom mają i ludzi rodzonych, kochanych i sen spokojny i głowę wolną od troski.
Zobaczy starą ciotkę na ganku, siedzącą z robotą, zobaczy ich oboje w milczeniu siedziących przy stole i zdziwi się: — toż oni przecie żyją! — I zadziwi się zdziwieniu swemu i nie wie, co rzec na natrętne pytanie: — Dlaczego tak? Dlaczego tak?
Szybko jednak mijały takie wyjątkowe momenty. Podziewały się gdzieś bez śladu, kryły się miesiącami, nie przeszkadzając trzeźwemu, potrzebnemu myśleniu. A gdy przyszły znowu, mijały, nie pozostawiając nawet smutku, nie napraszały się na rozpamiętywania długie, nie mieszały się w niczem do istotnego życia, które biegło swoją zwyczajną koleją. Nie tyle czegoś
Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/89
Ta strona została przepisana.