i miłością idę do ciebie, — białemi wargami szeptał Wasilewicz i śmiał się bezgłośnie.
— A nie ucieknie?
— Co wy! Odryna mocna — z jego lasu jeszcze podczas wojny niemieckiej budowana! Gdzież on wyjdzie?
Oddalili się. Wasilewicz patrzył bezmyślnie w ścianę. Ujrzał szparę, przez którą się sączyły resztki zmierzchającego dnia. Nie było jej widać w dzień. Odsłonił ją, ugniótłszy siano.
Przyczołgał się i zaczął próbować. Deska w tym miejscu była wstawiona słabo. Widać między nowe, przy nieporządnej chłopskiej budowie, wsunięto starą deskę.
Siły jego dawniejsze stargał alkohol i kokaina. Ale w tej chwili uczuł przypływ energji. Mięśnie jego naciągnęły się, jak pasy rzemienne. Deska chrupnęła. Ukazał się otwór.
Wyjrzał ostrożnie. Tędy można się było dostać na tyły obejścia, do sadu między konopie. Z trudnością przecisnął się między deskami. Ręką zzewnątrz naciągnął na zbawczy otwór siano, by go nie zauważyli prześladowcy. W szedł w konopie. Jak w „Panu Tadeuszu“ woźny! — pomyślał. Szedł z wyciągniętą ręką, pamiętając, że jest tu drut kolczasty, którym ogrodzony był sad. Jakoż napotkał go w ciemności i ukłuł się w rękę. Rozszerzając ostrożnie druty, przeszedł, zostawiając na kolcach strzępy ubrania.
Znalazłszy się za ogrodzeniem poszedł wielkiemi krokami. Pies za nim zaszczekał, ale go nie gonił.
Kierował się ku zaroślom, czerniejącym w zmierzchu. Zaszył się w nie, usiadł na pniu zmurszałym. Wtedy dopiero otarł pot z czoła i zaczął się zastanawiać, w którą stronę uciekać.
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/104
Ta strona została przepisana.